Wczoraj po
powrocie z krainy lodu, zaszyłam się pod kołdrą na całą noc. Przyodziałam swoje
niezawodne dwa swetry, które nawet w syberyjskie mrozy (ok -15 stopni) chroniły
mnie przed zamienieniem się w kosteczkę lodu. Na stopy 3 pary frotowych skarpet
i niezastąpione spodnie od piżamki, która pamiętała jeszcze okres liceum. Co
mnie obchodzi, że jest lekko przedarta? Ma prawo! W końcu służy mi od 9 lat.
Ach te słodkie czasy imprez….
Około 10
postanowiłam wyjść ze swojej utopii. Jakimś cudem dodarłam do kuchni i od razu
nastawiłam ekspres. Mocna kawa musiała pomóc. Po jaką cholerę piłam to wino
przed snem? Samochód został zabrany lawetą do warsztatu z rana i ponoć mam się
po niego zjawić za kilkanaście dni. Tak przynajmniej zrozumiałam z jego
telefonu.
Wyjrzałam przez
okno i zauważyłam tego blondyna z wczoraj z ogromną i szczelnie wypchaną torbą
na ramieniu. Pakował ją do swojego czarnego Audi. Swoją drogą to jakiś bogaty
szczyl. Nowe czarne Audi Quattro w wersji kombi, własne mieszkanie… Mówił mi nazwisko,
ale oczywiście zapomniałam. Ach ta moja niezawodna pamięć. Zawsze mi pomaga. W
każdej sytuacji. Wywracam oczami. Moje ukochane poranne ćwiczenie.
Ekspres daje mi
znać, iż mój lek jest gotowy. Łapię zachłannie za filiżankę i wypiłam całość
praktycznie jednym chlustem. Moje ciało przeszywa dreszcz. Może powinnam
zapłacić ten rachunek za ogrzewanie? Przecież został praktycznie miesiąc, a to
piękne zadupie spowije głęboka warstwa śniegu. Nie mogę wiecznie chodzić ubrana
w miliardy warstw. To się mija z celem. Będę musiała skorzystać z pieniędzy „na
wszelaki”. Nie chciałam ich ruszać. Odłożone, zabezpieczone. Może jednak
faktycznie powinnam ulokować je w banku? Nie kusiłoby mnie tak. Przecież to
moje czyste lenistwo doprowadziło mnie na skraj człowieczeństwa. Wzdycham.
Czemu moje życie jest takie beznadziejne?
Godzinę później odsztafirowana
postanawiam wyruszyć w poszukiwaniu jakieś przyzwoitej pracy. Chyba coś do mnie
dociera. Spoglądam na siebie w wielkim lustrze w przedpokoju. Wyglądam jak
dziecko idące na sanki. Ściągam śmieszną czapkę z pomponem, zakładam kaptur i
wychodzę. Ryzykuję zapaleniem płuc, ale przynajmniej nie wyglądam jak 12-latka.
Na dworze spotyka
przyjemnie chłodna aura. O dziwo potrafię utrzymać się na lekko przymarzniętym
chodniku w tych kozaczkach na 10 centymetrowym obcasie. Oczywiście wszystkie
przyzwoitki +60 z osiedla patrzą na mnie jak na tirówkę. Ale nie przejmuję się
tym. Wygłodniały wzrok większości mężczyzn spotkanych po drodze rekompensuje mi
to. Nie moja wina, że mam genialne nogi i świat zasłużył dzisiaj sobie na ich
podziwianie. Co prawda mam przyodziane czarne, kryjące rajstopy, ale moja czerwona
spódniczka ledwo sięga do połowy uda. Ups….
***
*Marinus*
Co ja tu robię?
Wzdycham przeciągle. Stoję na dworcu od parunastu minut. Oczywiście, że
Wellinger nie potrafi być na czas. Założę się, że przerwało mu coś mega
ważnego. Mam nadzieję, że nie zostanę szybko wujkiem. Dopiero co Severin
postanowił zaszaleć i stworzył coś na swój obraz i podobieństwo.
Dzwonię, a ten
frajer dalej nic. Skrobię szybkiego smsa, że pojadę na skocznię autobusem. Jakoś
dam sobie radę. Żeby się nie daj Boże nie zamartwiał. Za 17 minut ma coś jechać.
Nie będę na hrabiego czekać, aż zamarznę. Spoglądam na swój bagaż. Co mnie
podkusiło, żeby jechać pociągiem? Przecież mam samochód. I narty i walizka i
torba by się zmieściły. Ale nie. Chciałem być wypoczęty na treningu. Mam za swoje.
- Pan zamierza jechać z tym? – pyta nieśmiało jedna z czekających
pasażerek. Widzę, że spogląda na moje dziewczyny, czyli narty.
- Tak – odpowiadam stanowczo. Zdecydowanie babka nie zamierza
przestać. Zaraz mnie czeka jakaś riposta.
- Nie uważa pan, że w autobusie miejskim nie ma miejsca na coś tak
ogromnego?
- A nie uważa pani, że ciągnięcie 2 par nart przez całe miasto na
plecach jest trochę wyczerpujące? Ale skoro przedstawicielka pokolenia „Mody na
sukces” uważa, że to żaden problem, to może poniesie mi je pani do samej
skoczni?
- Co za niewychowana młodzież! – prycha i odchodzi na bok. Uff. Jedna
z głowy. Ale tak na poważnie. Zapierdolę Wellingera!
***
*Dominique*
Cud się wydarzył.
Mogę dostać posadę sprzedawczyni w odległym o zaledwie 8 km ode mnie sklepie
spożywczym, w którym utarg jest minimalny. Może moje walory fizyczne zadziałają?
Bo zawsze działają.
Czekam na
przystanku już 14 minut. Autobus jak zwykle w takie mrozy ma czelność się
spóźniać. Gdy w końcu nadjeżdża, pakuję się na sam tył, bo widzę, że
praktycznie nikogo tam nie ma. Oprócz kolesia z jakimś długim czymś,
zapakowanym szczelnie w wielgachnej torbie, obsadzonego po obu stronach walizką
i torbą. Spoglądam na niego zdziwiona. On na mnie też, ale jego wzrok przeszywa
mnie na wylot. Chyba jeden z nielicznych, którzy nie patrzą najpierw na mój
tyłek czy nogi, a widzi mnie. Odwracam wzrok. Za dużo jak na jeden raz. Niech
nie myśli. A im szybciej zapomnę o jego intensywnym wzroku, tym lepiej.
Siadam na wolnym
krześle i odliczam w myślach przystanki do wysiadki. Nadal czuję na sobie jego
świdrujące spojrzenie. Co za facet?! Zboczeniec jakiś czy co? Dziękuję w myślach, że mój przystanek jest
następny. Odczuwam ulgę dopiero po opuszczeniu zatłoczonego środka transportu.
Idę pewna siebie
do mieszkania. Zapłaciłam rachunek, co oznacza, że zaraz podkręcę temperaturę i
będę biegać po domu w samej bieliźnie, na znak manifestu i radości spowodowanej
dodatnią temperaturą.
Otwieram drzwi i
wchodzę dalej. W mieszkaniu zaczyna się robić cieplej. Na szczęście wpadłam na
genialny pomysł lekkiego podkręcenia ogrzewania przed wyjściem i choć trochę jest cieplej.
Zdejmuję tirówkowe kozaczki i rzucam je w kąt przedpokoju. Płaszcz niedbale
ląduje na wieszaku i od razu wędruję do ekspresu. Chwilę później w dłoniach
trzymam filiżankę kawy i sączę ją spoglądając za okno. Moją głowę nawiedza
wspomnienie tego chłopaka. Nie znam go i to jest dziwne. Przecież jestem
szczęśliwa z moim dużym dojrzałym mężczyzną. Po co mi jakiś chłystek?
***
*Marinus*
Co za kobieta!?
Moje ciało przeszedł dreszcz. Genialne uczucie. Jej piękne czekoladowe oczy…
Gdyby nie ta babka, zapomniałbym, że mam wysiąść. Przez całą drogę na skocznię
towarzyszył mi jej widok. Rumieniec oblewał mój piegowaty policzek. Piękna
była. Zgrabna i piękna.
- Marinus! – Werner podszedł do mnie i poklepał po plecach. –
Odpocząłeś?
- Odpoczynek po odpoczynku? Tego jeszcze nie grali – zaznaczyłem.
Dopiero co wróciliśmy z Egiptu. Obóz treningowy z czystym piekle. Trochę
poroniony pomysł, przez mierzeniem się z temperaturami w Kuusamo, ale nie mnie
decydować.
- Wiesz, że to ostatnia prosta?
- Wiem – uśmiechnąłem się. Sezon coraz bliżej. Zastanawiał mnie tylko
jego genialny humor. Nałykał się czegoś? – Dobrze z tobą? – nie wiem czemu o to
zapytałem. Werner od razu się nastroszył.
- Wszystko w jak najlepszym porządeczku.
- A reszta?
- W domku.
- Wellinger jest?
- A czemu pytasz? – kiwnął twierdząco głową.
- Bo muszę go zabić – odparłem ze sztucznym uśmiechem. Na szczęście
trener odebrał ode mnie walizkę i pomógł zaprowadzić do domku.
W środku siedział
podkurwiony Andreas, radosny Severin i normalny Markus. Od razu spojrzałem na
najmłodszego.
- O kurwa! – pisnął na mój widok. – Stary przepraszam! Na śmierć zapomniałem. Od
wczoraj jest jakaś masakra!
- Nie tłumacz się ośle. Licz na Ciebie, to zamarzniesz. Telefonu już
nie łaska odebrać?
- Został chyba w samochodzie, bo nic nie słyszałem – zmieszał się.
- Nie mów nic do mnie, dopóki jestem wściekły!
- Przepraszam! Stawiam obiad.
- Zastanowię się – odparłem. W sumie to nie taki głupi pomysł. Może zaprosi
mnie do siebie na jakąś parapetówkę. W końcu od paru dni tu mieszka. Ile bym
dał za pójdzie na imprezę z tą pięknością….
***
*Werner*
Od kilku minut
czuję wibracje swojego telefonu w kieszeni. Nie mogę nic z tym zrobić, bo muszę
uważać, by nie zabić nikogo. Upewniwszy się, że każdy jest na dole, wyciągam
iPhone’a i widzę słodką twarz mojej małej.
- Tak? – daję jej do zrozumienia, że nie jestem sam.
- Dostałam pracę. Idziemy to uczcić? – pyta mnie słodkim głosem.
- Wiesz, że nie mogę – pilnuję się, by Stefan nic nie skumał. Po
chwili ułatwia mi życie i schodzi na dół. Zostaję sam w gnieździe.
- Nawet godzinka?
- Maleńka… - wzdycham. – Tutaj wszyscy mnie znają.
- To przyjdź do mnie! – proponuje. Dawniej bym się zgodził, ale po
wiadomości Andreasa wiem, że mieszkają zaraz pod Domi. Gdyby mnie zobaczyli,
tak jestem skończony. Z resztą… Który stary idiota pcha się w romans z młodsza
o połowę dziewczyną? Chyba tylko taki piernik jak ja. Do tej pory zastanawiam
się, jak to możliwe, że ona mnie chce. Tyle wolnych skoczków naokoło, a ona
chce mnie…
- Andreas mógłby mnie zauważyć i zacząć coś podejrzewać. Wbrew pozorom
to nie idiota.
- To ten blondyn co mnie podwiózł z jego słodką do bólu dziewczyną?
- Prawdopodobnie.
- A do której pracujesz?
- Skocznia zarezerwowana do 18. Chcę popracować ile się da. Może spotkamy
się około 19? Spróbuję przejść obok mieszkania Andiego niezauważony?
- Będę czekać – dodaje seksownym głosem i rozłącza się. Ach, w co ja
się wpakowałem na starość…
***
*Sophie*
- Cześć słodziaku! – postanowiłam zadzwonić do Rysia i zapytać co się
dzieje. Rano Andreas wybiegł z mieszkania, twierdząc, że jest spóźniony i
poprosił by to odłożyć do wieczora. Wywróciłam tylko oczami i nic nie
odpowiedziałam. – Co się stało? Wiem, że bez powodu nie wpraszałbyś się na
chatę.
- Trochę długa historia… - jednak coś się wydarzyło.
- Jesteś w domu? – spytałam.
- Tak.
- Przyjedź. Nie obiecuję, że zostaniesz u nas, ale przynajmniej
pogadamy. Nie chcę żebyś sobie coś zrobił.
- Andiś Cię zabije – słyszałam jak chichota. Zdecydowanie czuł się
lepiej.
- Nie martw się o mnie. Wybaczy mi wszystko. To co? Widzimy się jutro
rano? Adres wyślę smsem.
- Dziękuję Sophie. Jesteś aniołem – po chwili rozłączył się. Głaz z
serca. Sms z adresem wysłany.
Spojrzałam na kartony
upchane w rogu. Większość pierdół i pamiątek z naszych poprzednich domów
znalazła miejsce w kartonowych graniastosłupach. Wzięłam pierwsze z brzegu i
zajęłam się roznoszeniem po pomieszczeniach zdjęć, figurek, świeczek. Wszystko
miało dodawać temu wciąż zimnemu mieszkaniu ciepła. Chcieliśmy przytulnego
gniazdka, w którym zaczęlibyśmy nowe, dorosłe życie. Andreas był wyjątkowo
odpowiedzialny jak na swój wiek. Choć nadal jego mama sprawowała na nim
kontrolę.
Ach, Claudia…. Ta
kobieta przechodziła samą siebie. Za każdym razem. Nie, że mnie nie lubiła, ale
wpieprza się we wszystko. Kiedy usłyszała, że się zaręczyliśmy, zaczęła
planować nam ślub! To totalnie odpadało. Nie pozwoliłabym, by ktoś ustawiał mi
życie. Stąd ten pomysł z przeprowadzką. Oboje z Andreasem wzięliśmy kredyt i
zainwestowaliśmy w nasze mieszkanko. Andreas zarabiał sporo na kontraktach i
skokach, a ja byłam dość dobrą kucharką. Zanim się tu przeprowadziliśmy,
znalazłam sobie pracę w małej knajpce, niedaleko Gross Olympiaschanze.
Stwierdzili, że nadaję się idealnie. Andreas był taki dumny. Ach…
Uśmiecham się. Szeroko, od ucha do ucha. Kocham
tego faceta. Od kiedy się poznaliśmy. Wszystko było tak niewinnie. Przecież
dziewczyna z dwoma delikatnymi warkoczykami, przewiązanymi kokardkami nie mogła
zwrócić uwagi takiego przystojniaka. A jednak. Razem z moim tatą, radnym w
Weissbach, przygotowywaliśmy poczęstunek na dni miasteczka. Andreas podszedł
do naszego stoiska i ciągle do nas zagadywał. Wieczorem, po wszystkim podszedł
do mnie i wziął ode mnie numer telefonu. Tak się zaczęło.
Nim się obejrzałam wypakowałam kolejne dwa pudła i
zostało największe, ale to należało do Andiego. Dał mi wolną rękę, ale
zastanawiam się, czy powinnam je ruszać. Przecież to jego… Ale sam twierdził,
że teraz co jego, to moje. Wzdycham. W sumie co mi tam? A będę mogła posprzątać
salon do końca. Podłoga jest całkowicie ugnojona i nie postawiłabym na niej
bosej stopy. W połowie wypakowywania słyszę dzwonek do drzwi. Nadal wzdrygam
się na jego dźwięk. Kiedy ja przywyknę?
- Cześć – w progu wita mnie Dominique. Patrzę na nią podejrzliwie,
zwłaszcza, że wygląda jakby zaraz miała iść na trasę obsługiwać klientów.
- Dominique – uśmiecham się sztucznie.
- Słuchaj, mam nóż na gardle. Masz pożyczyć troszkę miodu? Skończył mi
się, a bez tego nie skończę kolacji. Błagam – ta dziewczyna jest niesamowita.
Zupełnie jak połączenie dwóch sprzeczności. Ekscentrycznej tirówki i ujmującej
młodej kobiety.
- Wejdź, poszukam – zaprosiłam ją do środka. Fakt, nie znałam jej, ale
chyba nie chciała mnie okraść. W kuchni znalazłam słów miodu, który rodzice
dostali od ciotki z Hamburga. Odlałam jej do naczynka które przyniosła ze sobą
i podałam dziewczynie.
- Życie mi ratujesz. Drugi raz. Słuchaj, zapraszam was na kawę i
ciasto. Może w sobotę? Wiem, że nie wyglądam specjalnie reprezentacyjnie i
mogłabyś pomyśleć o mnie dużo, ale potrafię piec i zrobić kawę – uśmiechnęła
się. Chyba jednak nietrudno wyczytać z mojej twarzy co myślę. Upsie.
- Nie ma problemu. A co do kawy to chętnie wpadniemy. Nie znamy nikogo
stąd, a byłoby fajnie znać sąsiadów.
- Dziękuję jeszcze raz. Uciekam – nim się obejrzałam zniknęła za
drzwiami wejściowymi. Przekręciłam zamek i wróciłam do porządkowania bajzlu.
***
*Marinus*
Po treningu
zawitaliśmy do mieszkania Andreasa. Mój nieoceniony przyjaciel zaopiekował się
moim sprzętem i przetransportował do swojego nowiusiego lokum. W środku czekała
na nas Sophie, sterta kanapek i zimne piwo. Kochana jest. Przywitałem się
mocnym uściskiem.
- Co tam Krausi? Cieszysz się pewnie na sezon. Andreas dostaje kota na
samą myśl – spogląda na blondyna, który próbuje nieudolnie ukryć swoje
zadowolenie. Kiwam twierdząco głową. – Myjcie ręce, zjemy i pójdziecie gęsiego
do łazienki.
Siedzimy tak spokojnie,
rozmawiamy. W zasadzie jest dobrze, ale moją głowę nawiedza obraz tej pięknej
brunetki. Dawno żadna nie zawróciła mi tak w głowie. Gdybym chociaż wiedział
kim jest…
- O czym tak myślisz? – potężny kuksaniec w ramię budzi mnie z
zamyślenia. Po co? Andreas chichocze się beznadziejnie. Nawet Sophie lekko się
podśmiewa. Chyba rzeczywiście kiepsko ze mną.
- Kraus, spieprzaj do mycia. Ręczniki masz na pralce, a pierdoły do
mycia, chyba wziąłeś ze sobą, co?
- Mam i ręcznik, gdybyś zapomniał jak się zajmuje gośćmi.
- Przemilczę twoją zniewagę. Teraz idź do mycia. My też chcielibyśmy
skorzystać – zaznaczył swoją pozycję i słowo „my” wyraźnym przyciągnięciem do
siebie Sophie. Spojrzałem na nich. Zazdroszczę. Każdego dnia spędzonego razem,
każdego uśmiechu, całusa. Przecież u nich to naprawdę jest miłość. Z tego co mi
opowiadali, to od pierwszego wejrzenia. Jednak to się zdarza. Ale nie mnie…
Wzdycham. Wyciągam ze swojej torby zestaw małego czyścioszka i wędruję do
łazienki. Biorę szybki, orzeźwiający prysznic i żegnam się z nimi machnięciem
dłoni. Mam nadzieję, że skumali, że idę spać.
Pokój w którym
się znalazłem, to prawdopodobnie królestwo przyszłego małego Wellingera. Lub
małej Wellingerki. Nie będę wybrzydzał. Grunt ze mogę swoje chude dupsko
przenocować. Choć te księżyce i gwiazdeczki na suficie mnie przerażają. Mój
maleńki kuzyn to miał i uwielbiał, więc może ich dziecko też odnajdzie raj w
tym miejscu. Wieszam ręcznik na krześle, bo jednak wolałbym zapakować rano
suchy i kładę się do niezbyt szerokiego łóżka. Nie wybrzydzaj Kraus!
***
*Rysiek*
Może źle
zrobiłem, że dałem się jej namówić na przyjazd? Andiś mnie zabije. Przecież
dopiero wyprowadził się od matki hetery, a już mu się zwala na głowę nieudolny
życiowo przyjaciel. A chodzi tylko do czasu aż coś znajdę. Byleby z dala od
domu i Caren. Jak nie dostanę terapii szokowej, to zwariuję. Przecież nie jeden
znalazłby się w pokoju bez klamek na moim miejscu. Chyba, że jednak jestem
bardziej nieudolny niż wszyscy. Wzdycham. Wyjeżdżam w nocy, bo tak mi
wygodniej. Mama nie wie. Narty i torby spakowałem jak była w pracy. Wyjechałem
wieczorem z garażu i ustawiłem się tak, by nie mogła tego zauważyć.
Jestem jednak
chory psychicznie. Kto w moim wieku boi się mamy?! Paranoja. Wychylam głowę zza
drzwi i nasłuchuję. Lekkie pochrapywanie z ich sypialni uspokaja mnie. Schodzę
na dół, staram się wziąć klucze najciszej jak potrafię i wychodzę. Wypuszczam
głośno powietrze, gdy zamykam dom i wsiadam do Audi. Odpalam silnik i prędko
wyjeżdżam przez otwartą wcześniej bramę. Zamykam ją pilotem i nie pozostaje mi
nic innego jak jechać przed siebie, w kierunku Ga-Pa.
Godzinę później
nachodzą mnie wyrzuty sumienia. Przecież mogłem chociaż kartkę zostawić… Ale do
świtu będę w okolicach Monachium, więc w czym problem? Sam pytam i sam sobie
odpowiadam. Może ten pokój bez klamek to jedyne wyjście?
Kilka godzin
później, po minięciu Monachium, wita mnie drogowskaz na Starnberg. Czyli jeszcze godzinka i zobaczę tą sprośną
mordę Andisia i piękny uśmiech Sophie. Zwalniam odrobinę. Mam czas, a jest
dopiero 5 rano. Nie wpadnę do nich o tej porze, bo Andreas mnie zabije. I nawet
Soph mi nie pomoże. Zatrzymuję się na kawę i dotankowanie samochodu. Przyda mi
się rozprostowanie kości.
Zamykam Audi i
wchodzę do środka kawiarenki. Widzę zdziwione miny pań przy kasie, które chyba
urządzały sobie drzemkę, gdy taki nikczemnik jak na wparował do ich idylli.
- W czym mogę służyć? – pyta mnie zachrypniętym i lekko drżącym głosem
rudowłosa. Piegi dodawały jej uroku i chyba zauważyła, że na nią patrzę, bo
policzki pokrył rumieniec.
- Kawa? I jakiś rogal? - Muszę coś zjeść. Dopiero teraz poczułem swój
żołądek.
- Proszę chwileczkę poczekać – odchodzi. Po minie drugiej widzę, że
mnie rozpoznały. Pięknie. Dam po autografie i wyjdę. Jak zawsze. Marszczę brwi.
Przecież to Sev powygrywał wszystko jak leci, nie ja. Czego one chcą?
Po chwili wraca z
kubkiem napoju, dzbankiem pełnym napoju i posiłkiem.
- Coś jeszcze? – pyta słodziutko. Ma jakiś urok, ale na razie
dziewczyny odbijają mi się czkawką. Dziękuję lekko kręcąc głową i odchodzi. Dla
formalności wypisuję dwa autografy. Przecież chcę się ulotnić stąd w miarę
szybko. Dopijam napój i opieram się o opieradło. Co ja robię ze swoim życiem?
Przecież to jakaś paranoja. Mija kilkanaście dobrych minut. Mam dość kawy.
Dolewałem jej chyba ze trzy razy. Dość. Wołam je po rachunek.
- Miałabym do pana prośbę – zaczyna. Wyciągam chusteczki z autografem
i podaję jej razem z zapłatą i napiwkiem. Uśmiecham się i wychodzę. Patrzę na
zegarek i widzę 7 rano. Chyba jak się zwalę im na 8 to mnie nie wyrzucą?
Podjeżdżam pod
blok przy Alpenstraße 12. Staję na wolnym miejscu i wysiadam. Przeciągam się i
spostrzegam samochód Wernera. On też zawitał do nich? Marszczę brwi. Chyba to
trochę niemożliwe. Biorę bagaż podręczny i idę na 2 piętro. Zapoznawczo pukam
do drzwi i słyszę coraz głośniejsze kroki.
- Ryś! – Soph rzuca mi się na szyję. Co za kobieta…
- Jestem. Andiś wie? – upewniam się zanim przekroczę próg ich
świątyni.
- Wie, właź – szarpie mnie za ramię i zamyka za mną drzwi. Zaprasza
mnie do kuchni, skąd słyszę żywą rozmowę. Zapach kawy drażni mój węch. Chyba
wypiłem jej za dużo. Może 3 dolewki to przesada?
- Cześć – witam się z Andim i Marinusem. A ten co tu robi?
- Witaj owieczko – Andreas podsuwa mi krzesło. Soph zjawia się po
chwili i siada obok Wellingera. Przytula się do jego ramienia i kradnie mu z
kanapki ogórka. Patrzy na nią gniewnie, ale po chwili łagodnieje. Siła jej
uśmiechu jest powalająca. Całuje czubek jej nosa i wraca do jedzenia. Przewraca
mi się w żołądku na to wszystko. Ale oni nie wiedzą i nie chcę im niszczyć
tego. Przecież są szczęśliwi. Uśmiecham się i spoglądam na Marinusa.
- Czemu się nie odzywasz? – pyta. – Znikasz, pojawiasz się. Nie
nadążamy, a jednak się martwimy.
- Musiałem złapać oddech. Czeka nas pracowity sezon – wieczna wymówka.
Odpuszcza, wiec nadal działa. – Wiecie
co znaczy samochód Wernera pod waszym blokiem? – dodaje. Soph patrzy na
Andreasa zdziwiona, ale oboje momentalnie rozumieją o co chodzi. Bledną i
zmieniają temat.
- Jedz. Trzeba posprzątać i macie trening – odpowiada szatynka i
zbiera puste naczynia do zlewu.
***
I jest i drugi :)
I już po LGP w Wiśle. Fajnie było, przynajmniej z perspektywy TV.
Może kiedyś się w końcu uda być na miejscu :P
Dajcie znać czy się podoba :)
Hej!
OdpowiedzUsuńZostałaś nominowana do Liebster Award. Więcej informacji:
http://but-nothing-is-simpler.blogspot.com/2015/08/lba.html
Tynka&Paula
Dziękuję za nominację! :D
Usuń