*Dominique*
Jestem właściwie
zesrana ze strachu. Skoro potrafił znaleźć rejon, to znalezienie mieszkania nie
zajmie mu dużo czasu. Nie chcę powrotu tego koszmaru. Zostawiłam to wszystko za
sobą i nie chcę do tego wracać… Nie teraz…
Stoję w tym oknie
godzinę. Mam wrażenie, że z każdą kolejną minutą stopy wrastają się w tą
przeklętą podłogę. Nie mam siły stąd iść. Wbrew pozorom tu jest bezpiecznie.
Chociaż czy bezpiecznie to odpowiednie słowo?
Lizzie śpi na
kanapie w salonie. Dopóki mi nie powiedziała, nie miałam pojęcia, że jest
rozkładana. Brawo ja. Jestem pewna, że zauważyła, że coś ze mną nie tak. Od
kiedy wręcz wybiegłam z centrum handlowego i wpakowałam się do pierwszego
lepszego pociągu w naszą stronę nie zachowuję się normalnie. Muszę znaleźć
jakiś balans. To wszystko mnie przerasta.
- Domi? – słyszę jej mruczenie.
- Wstałaś już śpiochu? – chichoczę nerwowo. Zdecydowanie nie jestem
naturalna.
- Która jest? – spoglądam na zegarek.
- Po dwunastej.
- Co do cho…. – ona przeklina? Moja szkoła.
- Zbieraj się. Idziesz ze mną do pracy, czy zostajesz tutaj i wyjadasz
mi resztki z lodówki?
- Jesteś chora psychicznie! I niemiła! – odpowiada w swoim stylu.
Śmieję się jedynie.
- Zostawiam Ci 50 ojro. Masz mi zapełnić lodówkę. Ale nie chipsami,
colą, pączkami i jakimś jeszcze innym frytowanym i rozpychającym dupsko
żarciem.
- Postaram się.
- Idę się przygotować – odpowiadam i niechętnie zmierzam do sypialni.
Wyszykowana,
kilkanaście minut później staję w progu salonu. Lizzie wyżera mi resztki
nutelli. Ostatni raj ją kupuję.
- W sobotę jest impreza przedsezonowa.
- Wiesz, że nie pójdę. Ojciec mnie zabije.
- To impreza kostiumowa.
- I? – jaka ona mało domyślna.
- Pójdziesz jako moja znajoma.
- Po co?
- Żeby nie wyżerać mi całego cukru w domu.
- Domi… - widzę jej niechęć na twarzy.
- Obiecałaś. Ucieczka to miał być początek, a nie koniec.
- I tak się dziwię, że ojciec tutaj nie przyjechał mnie zabrać –
przecież jej nie powiem, że dzwonił do mnie spadaczkowany i pytał czy nie ma
jej u mnie. I że oczywiście skłamałam.
- Też mnie to dziwi… Idziemy i koniec. Jutro rano przed moją zmianą
pojedziemy poszukać jakiś kostiumów.
- Nie muszę się przecież przebierać. Wystarczy, że natapirujesz mi
włosy i umalujesz jak dziwkę. Kozaczki pożyczysz… - patrzę na nią krzywo.
- Masz coś do moich kozaczków? – nie powiem, ale lekko podniosła mi
ciśnienie.
- Nie, tobie pasują, ale ja bym w nich jak ulicznica wyglądała… -
łapie się za głowę po wypowiedzeniu tego zdania. Wkurwiam się. Centralnie,
automatycznie, wewnętrznie i usilnie się wkurwiam.
- Trzeba było powiedzieć, że masz mnie za dziwkę! A nie udawać
przyjaźń, żeby mieć gdzie mieszkać! – mimowolnie krzyczę. Emocje nagromadzone
wewnątrz wylatują ze mnie jak z karabinu. Nie mówię nic, tylko ubieram
wspomniane kozaczki, płaszcz, zabieram torebkę i wybiegam z własnego
mieszkania.
***
*Richie*
Widok biegnącej i
zapłakanej Domi to coś nowego. Nawet moje skamieniałe serce się poruszyło. Stoję
50 metrów od niej i naszej kamienicy. Wpatruję się dalej w dziewczynę i coś
mnie blokuje. Widzę, że przystaje i opiera się o drzewo nieopodal. Płacze. Wręcz
dusi się od płaczu. Nie wiem co mną kieruje, ale zrywam się do sprintu i
zwalniam dopiero metr od niej. Nie słyszy mnie. Albo specjalnie ignoruje.
Dotykam jej ramienia. Drży.
- Zostaw mnie! – krzyczy nawet nie patrząc.
- Nie obchodzi cię kim jestem? – pytam. Słowa same uciekają z moich
ust. Naprawdę mi jej szkoda.
- Rysiek – szepcze. Chwilę potem ląduje w moich ramionach. Cała drży,
a ja jedyne co mogę to przytulić ją mocno do siebie.
- Mogę Ci zaoferować jedynie swoje wychudzone ramię i paczkę
chusteczek. Ewentualnie gorącą czekoladę. Jeśli oczywiście masz ochotę – mówię
po chwili. Czuję, że się uspokaja. Słyszę jak prycha.
- Pomyśleliby, że to Halloween. Wyglądam jak zombie – odsuwa się
delikatnie. Widzę jej rozmazany tusz. Ocieram część kciukiem.
- Wszystko w porządku? – pytam wpatrując się w jej oczy.
- Tak – odpowiada sztucznie.
- Chodź na czekoladę.
- Jasne, żeby mi poszła w dupsko – ociera się. Podchodzi do mojego
Audi i poprawia makijaż. – Chyba nic z tego nie będzie.
- To idź zmyj to w cholerę. Po co ci to? Jestem pewien, że i bez tego
wyglądasz ślicznie – Piątek, chyba z tobą coś nie tak... Patrzy na mnie jak na
debila.
- Ale i tak dzięki.
- Do usług.
- Naprawdę potrzebowałam twojego wychudzonego ramienia – podaję jej
paczkę chusteczek. – I chusteczek – uśmiecha się lekko.
- Ale kiedyś i tak to z ciebie wyciągnę – grożę jej palcem.
- Idę, bo się spóźnię do pracy – odpowiada.
- Zawiozę cię, ale daj mi minutę, bo muszę iść po dokumenty i
kluczyki. Czekaj! – wbiegam do mieszkania, zabieram co trzeba plus kolejną
paczkę chusteczek i za chwilę zjawiam się na dole. A ona stoi oparta o mój samochód
i wpatruje się przed siebie. Nadal pociąga nosem. Coś ją gryzie.
- Wsiadaj – mówię stając obok niej.
- Już? Nie zauważyłam – uśmiecha się. Otwieram jej drzwi i pozwalam
wsiąść jak dama do środka. Obiegam samochód i po chwili odpalam swoje cacko.
- Gdzie twój samochód?
- Pojechałam po niego 2 tygodnie temu, ale przy odbiorze rozpieprzyło
mi coś w silniku i znowu muszę czekać. Mówią, że powinnam rozglądać się za
czymś nowym. A ja przywykłam do swojej Elaizy.
- Elaiza? – chichoczę. Nazwała samochód. Dalej pociąga nosem. Wyciągam
z kieszeni kolejną paczkę i podaję jej.
- No co? – prycha. Chwilę później jesteśmy pod spożywczakiem na drugim
końcu miasta. – Dziękuję – odpowiada.
- Nie ma za co.
- Nie wiem jak ci się odwdzięczę.
- Idziesz na imprezę w sobotę? – krzywi się.
- Planowałam…
- Cudownie. A w ramach wdzięczności się uśmiechnij i może z czasem
powiesz co się stało. W końcu przyjaciele mówią sobie o wszystkim, nie? –
uśmiecham się szeroko. Domi, z jakimś dziwnym grymasem, również odpowiada
uśmiechem.
- Do zobaczenia – mówi i pośpiesznie wysiada. Powiedziałem coś nie
tak? Przecież chyba jesteśmy przyjaciółmi…
***
*Lizzie*
Domi jest
ostatnio roztrzęsiona, a ja powinnam uważniej ważyć słowa. Coś się wydarzyło w
Monachium. Od tamtego momentu zachowuje się jak paranoiczka. Nie mam prawa jej
oceniać. Dała mi dach nad głową, wsparcie mentalne, więc jestem cholernym
niewdzięcznikiem. W zasadzie te kozaczki są paskudne, ale ona w nich wygląda
tak obłędnie i nie ma w tym nic taniego. Taka jest. Bezpośrednia, otwarta,
bezpardonowa. Nie przeprasza, robi co myśli i ma genialny instynkt. I wyczucie.
I tajemnice.
Wstaję z tej
cholernej kanapy. Biorę prysznic, jem szybkie śniadanie w postaci zeschniętego,
lekko, jabłka, ubieram się i idę na zakupy. Chcę jakoś zmazać plamę z poranka.
Lub jak kto woli południa.
Przemierzam ten
trzy kilometrowy odcinek do spożywczaka z buta. Spacer dobrze mi zrobi. Wręcz
czuję jakieś wewnętrzne otrzeźwienie. Ładuję koszyk jedzeniem i kilka minut
później stoję w kolejce do kasy. Po drodze zamawiam pizzę na godzinę 19. Domi
musi zjeść jakiś ciepły posiłek, ale z moimi talentami kucharskimi, to by mogła
liczyć na herbatę. I jajecznicę z wkładką z wapnia. Nic nie poradzę, że
rozbicie jajek robi dla mnie problem.
Wracam do
mieszkania obładowana jak konie w średniowieczu podczas długich wypraw. Po dwie
torby jedzenia w każdej dłoni. Po prawie trzydziestu dobrych minutach stawiam
siaty pod mieszkaniem i otwieram drzwi. To, jaka ulga przepełnia moje ciało i
umysł, gdy stawiam to wszystko na szafce w kuchni, jest nie do wyobrażenia.
Siadam na taborecie przy wyspie i sapię. Jak spasiona świnia. Muszę coś ze sobą
zrobić. Jak mam iść na to przyjęcie, jak pewnie jedyny kostium jaki znajdę to
prosiak, albo orangutan. Ewentualnie troll.
Porządkuję
wszystko, sprzątam w mieszkaniu i po 17 ląduję na kanapie przed tv. Domi wraca
koło 19. Mam nadzieję, że trochę jej przejdzie i da się przeprosić.
Nie wiem kiedy,
ale zasypiam w pozycji siedzącej, z głową zwieszoną w dół. Wszystko mnie boli.
A gdyby nie dźwięk otwieranych drzwi, spałabym tak do nie wiadomo której. Nagle
gula rośnie mi w gardle. Wojna czy pokój?
Dominique staje w
progu i patrzy na mnie. Jest zmęczona, ale o dziwo nie wściekła.
- Chyba zimny prysznic przydał się nam obu, co? – zza siebie wyciąga słój
nutelli wielkości beczki. – Na przeprosiny – podaje mi go, gdy siada obok. Głaz
z serca.
- To ja powinnam przeprosić… Ja….
- Daj spokój. Te kozaczki mają swoją historię, ale… - zawiesza głos. –
W każdym bądź razie zostają. Mogę wyglądać jak dziwka. Ale to część mnie.
- Nie miałam tego na myśli – bronię się.
- Wiem.
- I nie wyglądasz jak ladacznica.
- Serio? – chichocze.
- Serio. U ciebie to nie jest wulgarne.
- Wierzę na słowo. Ale jestem głodna – opiera się wyraźnie wyluzowana
o kanapę.
- Zamówiłam pizzę…
- Dawaj, umieram z głodu – uśmiecha się. Ufff. Wciąż jest po mojej
stronie.
***
*Dominique*
W pracy
ochłonęłam. Wiem, że nie miała nic złego na myśli. I wiem kim jestem. Nie pustą
lalą. Owszem, wdałam się w romans z żonatym mężczyzną. Ale to co do mnie
dotarło niedawno, lekko zmieniło moją perspektywę. Muszę to skończyć. On nigdy
nie chciał jej zostawić, a ja sama nie chcę być z nim więcej. Nie wiem co
sprawiło, że odrzucam ostatnio wszystkie przyjemności, ale czuję, że to
najlepszy możliwy czas.
Układanie karmy
dla kota na sklepowej półce dało mi moment spokoju do namysłu. Analizowałam
ostatnie miesiące. Ileż się zmieniło od wyjazdu z Hamburga. Zostawienie tego
gówna to była moja najlepsza decyzja. Teraz żyję tu, w pięknym Ga-Pa. Każdy
jeden dzień spędzony tutaj to nagroda, coś więcej niż… Nawet nie umiem tego
nazwać. Jest mi tu dobrze. I są wokół mnie dobrzy ludzie. I nie powinnam tego
lekceważyć i zniszczyć. I mam pod opieką tą małą sierotkę. Jest dla mnie jak
siostra. W końcu ktoś mnie potrzebuje jako człowieka, a nie chwilowej
przyjemności. I Rysiek. Dzisiaj pomógł mi jak nikt inny. Mam cholerne
szczęście.
W przerwie
wysłałam mu krótkiego smsa. „Dziękuję”. To chyba jedyne i najlepsze na co było
mnie stać. W odpowiedzi dostałam „ ;) „ Chyba nic więcej nie trzeba mówić. Mam
kolejnego przyjaciela… Przyjaciela… Ale czy ja chcę, żeby był tylko moim
przyjacielem?
Pan tajemniczy.
Od zawsze fascynował mnie na swój sposób. Taki skryty, małomówny, zachowawczy.
A wczoraj pokazał, że ma miękkie serce. I na dodatek jest mega przystojny. Ale
jest skoczkiem. Wychudzonym. Jakaś wewnętrzna część mnie najchętniej by go
utuczyła. O czym ja myślę do cholery?!
Spoglądam na
młodą. Położyła się na boku i przytuliła do poduszki. Przykrywam ją kocem i idę
pod prysznic. Jestem ociężała po tej pizzy, jakbym za chwilę miała rodzić!
Wywracam oczami. Niedługo zrobię z siebie starszą wersję Lizzie.
Tej nocy moje
łóżko jest cholernie nie wygodne. Nie mogę się zrelaksować. Trzy razy poprawiam
prześcieradło, poduszkę i kołdrę. TRZY RAZY! I nadal coś mnie uwiera. Chyba
podświadomość. Że on jest blisko i może mi zniszczyć wszystko co zdobyłam w tak
krótkim czasie.
Budzę się około 6
rano. Nadal jest ciemno, ale nie dam rady dłużej spać. I tak cud, że w ogóle
zasnęłam. W głowie układam co powiem Wernerowi. Muszę się z nim spotkać i
skończyć tą farsę. Wszyscy będą tu pojutrze na imprezie. Musimy porozmawiać
przed tym wszystkim. Żeby nie było żadnej krępacji tam na miejscu. Chcę się
dobrze bawić. Przecież nie wiem co będzie dalej…
Jestem przerażona.
Każdy mięsień mojego ciała jest napięty. Dawno nie czułam się tak źle. W
zasadzie dopóki żyłam w Hamburgu, to uczucie towarzyszyło mi na co dzień.
Dopiero tutaj się uwolniłam. Odżyłam. Tylko co mi z tego?
***
*Sophie*
Menu
przygotowane, stroje wypożyczone, makijaż skończony, muzyka zgrana… Czy
wszystko gotowe? Od rana krzątam się po mieszkaniu jak głupia. Andi z ledwością
wstał z łóżka. Jest wykończony po obozie przygotowawczym. Z resztą Rysiek nie
wygląda lepiej. Werner oszalał. Jestem tego pewna.
- Kochanie, widziałaś moją gumę do włosów? – mój ukochany staje za mną
i obejmuje mnie w pasie. Jak dobrze czuć na sobie jego dotyk, słyszeć jego
głos. Rozluźniam się. Brakowało mi go jak cholera.
- Schowałam do szuflady pod umywalką – opieram się o jego tors i
chłonę wszystko z tej chwili.
- Tęskniłem za tobą tak mocno – szepcze mi do ucha.
- Zdążyłam zauważyć po tym jak mnie opatuliłeś w nocy – chichoczę.
- Musimy tam iść? Nie lepiej, żebyśmy zostali tutaj i nacieszyli się
sobą? – przygryza płatek mojego ucha. Kuszące.
- Wiesz, że to dla waszego dobra. Nie musimy siedzieć do końca. Ale
trochę rozrywki nam się przyda – obracam się przodem do niego. Zarzucam ramiona
na jego barki i splatam dłonie za jego szyją.
- Już się nie mogę doczekać powrotu – całuje mnie zachłannie. Kocham
go.
- Od samego rana nie możecie się od siebie odkleić? – słyszymy chichot
Rysia. Stoi w progu, praktycznie gotowy do wyjścia. Przebranie pingwina do
niego pasuje. Choć to trochę chamskie.
- Mówi ten, to nie zachowywał się jak dzikie pnącza wobec Caren –
uśmiech znika mu z twarzy po słowach Andiego.
- Od tamtego momentu trochę się zmieniło – odpowiada po dłuższej
chwili.
- Idź się przebrać dzikusku – mówię do Andreasa. Widzę, że Rysiek chce
odejść od tematu. Klepię narzeczonego po tyłku i wysyłam do sypialni.
- Dziękuję – Ryś siada przy stole i wpatruje się smutno w blat.
- Rozstaliście się, prawda? – chwytam go za ramię i mówię szeptem.
- Tak. Tak miało być lepiej.
- Nie miej mi tego za złe, ale ta dziewczyna wyniszczała cię od środka
– język mi się rozwiązuje. – Ciągle musiałeś być na jej zawołanie, bez
sprzeciwu. Owszem, kochała cię, ale ty potrzebujesz kobiety, która cię szanuje,
nie pomiata tobą. Jesteś świetnym facetem, troskliwym, nieba byś przychylił
kobiecie. Właściwie odchodząc zrobiła ci przysługę. Wiem, że to boli. Ale
zasługujesz na kogoś znacznie lepszego – uśmiecham się na koniec. Patrzy na
mnie z grymasem na twarzy. Widzę, że trawi to co powiedziałam.
- Mówisz poważnie?
- Przemyśl to, uroczy pingwinku – śmieję się. Nie chciałam go
zdołować, ale pokazać mu jego wartość.
- Nie mów panu lwu, okej?
- Nasza tajemnica.
- Dziękuję Sophie – przytula mnie i ściska mocno. Moje słowa wydają
się teraz takie prawdziwe.
***
*Marinus*
Impreza
kostiumowa to najgłupsza część sezonu. Nienawidzę jej. Za każdym razem wszyscy
przebieramy się w jakieś badziewne stroje, upijamy i nie pamiętamy niczego. No
poza Andisiem. I Soph. W zeszłym roku Karl, nasza niewiasta kadrowa, przywlókł
ze sobą pewną pannę, która wtedy nie wyglądała na wiek niższy niż 18 lat, a
jednak. Nie powiem, była sympatyczna, zabawna, seksowna… W tamtym roku impreza
miała nazwę „Sex on the beach”…
Do mojej głowy
napływają wspomnienia związane z jej długimi nogami, płaskim brzuchem, wyraźnie
zaznaczoną talią i porządnymi piersiami… Nie mogłem się jej oprzeć. Alkohol
podziałał i skończyliśmy w łóżku.
Co roku impreza odbywa się w tym samym hotelu w
Oberstdorfie. Idąc tam, gula rośnie mi w gardle. Nienawidzę tego miejsca, ale
nikt, poza mną, nie wie dlaczego. Nikt. Moja największa tajemnica. Zmieniło
mnie to wszystko.
Wchodzę do środka. Recepcjonistka wita mnie
sympatycznym uśmiechem. Kojarzę ją. Jest tutaj od kiedy pamiętam. Ona też mnie
rozpoznaje, nawet w tym śmiesznym przebraniu tygrysa. Kto do cholery wymyślił
temat „Zwierzyniec”? Na sali Rysiek i Karl już gawędzą oparci o jedną z kolumn,
chwilę za mną wchodzą Sophie, przebrana za hipopotamicę i Andiś jako lew.
Parskam śmiechem na ich widok. Soph grozi mi palcem. Karl jako emu, Rysiek jako
pingwin. Wywracam oczami. Wyglądamy jakbyśmy uciekli ze szpitala
psychiatrycznego. Słowo daję. Po chwili widzimy Wernera, dumnego, przebranego
za lwa. Ale to nie trwa długo. Widzi Andisia i nagle schodzi z niego całe
powietrze.
Impreza zaczyna się. Muzyka, drinki, jedzenie,
wszystko jak ma być. Chcę wyjść na moment, mając dość obściskiwania się Soph i
Andiego i w drzwiach napotykam kolejną dwójkę. Kobiety. Rozpoznaję jedną. Tą
wyższą.
- Domi? – pytam, patrząc na pannę miś.
- Brawo Szerloku – prycha. Chyba nadal ma mnie dość po wywaleniu za
drzwi, gdy prosiłem by poszła ze mną na imieniny ciotki. Udawanie choroby to
było najlepsze co mogłem potem zrobić. Ale wciąż zastanawia mnie jej
towarzyszka. Niższa i troszkę pełniejsza. Panna panda.
- Znamy się? – pytam w jej stronę. Wiem, że to nie ta mała Lizzie, bo
Werner by jej nie pozwolił tu być. Z resztą ona tu nie pasowała.
- Nie – odpowiada po chwili. Jest pewna siebie i coś mnie w niej
urzeka.
- Marinus – podaję jej dłoń. Dziewczyna wpatruje się intensywnie we
mnie.
- Martha – odpowiada. – Bardzo mi miło.
***
*Lizzie*
Nie poznał mnie!
Muszę udawać kogoś innego. Dla swojego dobra. Ojciec nie może się dowiedzieć.
Marinus tak samo. Cieszę się na te kostiumy.
Marinus wychodzi.
Domi patrzy na mnie tajemniczo.
- Nie poznał cię. I skoro już wymyśliłaś tą Marthę, to pilnuj się. Nie
pij, bo wyjdzie wszystko na jaw, jasne?
- Jasne.
- Bawmy się dobrze – dodaje. Widzę jak jej wzrok szuka kogoś po sali.
I znajduje. Richarda Freitaga tańczącego z kelnerką.
*****
Komuś się chyba Rysio spodobał... :) I panna pada xD Ale co do tego drugiego to pewna nie jestem jakby zdjęła kostium no ale... ;) Byle tylko nie piła i Werner jej nie poznał :p Przeraża mnie wizja Thomasa... A co jak przyjdzie do jej sklepu czy coś? O.O
OdpowiedzUsuńnever---give-up.blogspot.com zapraszam serdecznie na nowy rozdział ^^
Buziaki !! :*